25-26 września 27 uczniów naszego Liceum wzieło udział w zbiórce żywności. Zebrano jej 1989 kg. Produkty będą rozdane potrzebującym mieszkańcom Dzierżoniowa i okolic.
Lubimy pomagać!
O edukacji na wesoło
We wtorek 13 października w 1 LO odbywał się apel z okazji Dnia Edukacji Narodowej, przygotowany przez klasę 2 b. Na początek odtworzono film z życzeniami dla całego środowiska szkolnego, a następnie prowadzący utworzyli dwie pięcioosobowe drużyny – nauczycieli i uczniów, które miały zmierzyć się ze sobą w rywalizacji według znanego polskiego teleturnieju – „Kocham Cię Polsko!”, tym razem w wersji szkolnej.
Nauczyciele – p.p. Kamila Łukasik, Marta Sasik, Sławomir Wróbel, Romuald Wojciechowski, Sebastian Runowicz i uczniowie – Marta Kroczak, Jagoda Różycka, Monika Nagły, Maciek Kajkowski i Przemek Kucharek – musieli wykazać się kreatywnością, umiejętnościami kulinarnymi, wiedzą przedmiotową i przede wszystkim tą o szkole. Doskonale bawili się zarówno uczestnicy, jak i publiczność. Mimo poważnej konkurencji, zwycięstwo odniosła drużyna nauczycieli albo jak sami siebie nazwali nasi pedagodzy – „Teen Spirit”.
Na sam koniec głos zabrała pani dyrektor. Podziękowała klasie za wspaniały apel, przekazała nauczycielom życzenia od uczniów liceum dla dorosłych i rozdała nagrody najbardziej zasłużonym pracownikom szkoły.
Uważam, że apel był po prostu pierwszorzędny i mam nadzieję, że następne będą równie ciekawe oraz dobrze przygotowane jak ten.
Damian Wisz, kl. 1a
zdjęcia: Wiktoria Pękała i Michalina Paluch, kl. 1a
15
Zmierzyć się z własnymi słabościami, ale i zobaczyć przepiękną stolicę Katalonii
Paweł Bajsarowicz, absolwent wydziału Mechaniczno-Energetycznego na Politechnice Wrocławskiej, District Manager w firmie farmaceutycznej
Magister inżynier ze specjalnością aparatura procesowa, maratończyk pracujący w największej firmie farmaceutycznej na świecie… To może dziwić! To jakby udział w nieustającym maratonie… Czy można pogodzić pracę z pasją, która, jak wiem, od lat pozwala Ci się spełniać, ale wymaga niesamowitej dyscypliny, czasu, treningu w końcu?
Wszystko można zaplanować i na wszystko można znaleźć czas, to tylko kwestia motywacji i nastawienia. Moje treningi przed zawodami Ironman, które swoją inaugurację miały w Gdyni w roku bieżącym, rozpoczynałem o 5 rano. Dwugodzinny trening i do pracy… Po wypełnieniu codziennych „obowiązków” mogłem rozpocząć treningi wieczorne, czasami nawet nocne (śmiech), weekendy były wyłącznie dla rodziny… I tak do samych zawodów.
Sport był Twoim żywiołem już w liceum…
Tak, byłem sportowcem, uwielbiałem wszystkie zajęcia wychowania fizycznego prowadzone przez prof. Sławomira Wróbla i prof. Mirosława Pęczułę. Byłem w reprezentacji szkoły w koszykówce, wygrywając kilka razy mistrzostwa szkół ponadpodstawowych powiatu dzierżoniowskiego oraz reprezentowałem szkołę na zawodach wojewódzkich. Największym szkolnym rozczarowaniem dla mnie było nieuczestniczenie z różnych powodów w zajęciach sportowych, treningach, albo z powodu kontuzji, albo zakazów rodziców (śmiech)…
Kiedy pierwszy raz uświadomiłeś sobie, że bieganie stało się wyzwaniem "poważniejszym"? I jak w takim razie kolejne starty w maratonach przyjęła rodzina?
Bieganie jest jak narkotyk, na mnie zadziałał już po pierwszym maratonie w Warszawie w 2012. Mordercze 42 km biegu, podczas którego organizm z każdym kolejnym krokiem zmaga się z bólem, a w głowie tylko jedna myśl – dotrzeć do mety. Po czterech godzinach jest upragniona meta, szczęście, duma, radość, łzy wzruszenia i bólu. Po kilku dniach, podczas których organizm dochodzi do siebie, w głowie pojawiają się nowe pomysły, plany na kolejny start. I tak od 2012 była Warszawa, Dębno, Tokio, Wiedeń, Frankfurt i Barcelona, a w międzyczasie kilka półmaratonów i innych biegów. Jak dziś pamiętam reakcję członków mojej rodziny, kiedy powiedziałem, że planuję wystartować w maratonie, ich miny mówiły same za siebie… Teraz maraton dla mnie i dla moich najbliższych jest rzeczą normalną. Kolejnym pomysłem był start w zawodach Ironman na dystansie 2 km pływania, 90 km rower i 21 km bieg. I tu miny moich najbliższych nie zmieniły się, ale pojawił się w ich oczach strach przed tymi zawodami. Póki co zawody już mam za sobą a w przyszłym roku czeka na mnie Ironman w Barcelonie na dystansie o połowę większym (4 km pływanie, 190 km rower, 42 km bieg). Może nie zawsze podobają się mojej rodzince moje pomysły, ale zawsze mnie w nich wspiera i mocno kibicuje. Wie, że z tym pozytywnym uzależnieniem jest trudno walczyć (śmiech).
1Kolejne starty to nowe wyzwania emocjonalne czy fizyczne, czy tylko bicie własnego rekordu?
Każdy start to wyzwane inne emocje, każdy start to rywalizacja z samym sobą , pokonywanie własnych słabości udowodnianie sobie, że przecież nie ma rzeczy niemożliwych, a bariera jest w naszych głowach. Już teraz każdy start w maratonie to bicie swoich rekordów, a wyzwania stanowią dla mnie rzeczy, których do tej pory nie doświadczyłem. Ironman, Norseman i wiele innych, które są jeszcze przede mną.
Jeśli można maratony różnicować wg kryterium „najciekawsze”, to który z ich był najciekawszym startem?
Każdy start jest inny i niesie ze sobą inną historię, każdy z otrzymanych medali przypomina o trudach przygotowań i zmagań w czasie zawodów. Po raz pierwszy na mojej szyi zawisł medal na Stadionie Narodowym w Warszawie w 2012 roku, niesamowite uczucie, jakie towarzyszyło w tych chwilach zadziałało na mnie jak narkotyk i to zapoczątkowało chęć kolejnych startów. Kolejny maraton, w którym brałem udział odbywał się w Dębnie, z nim kojarzy mi się ból i cierpienie, a wszystko przez złamaną w trakcie biegu nogę. To jednak nie powstrzymało mnie i wkrótce potem pojawił się kolejny medal. Po kilku miesiącach przerwy i wyleczeniu kontuzji mogłem przygotowywać się do kolejnych zawodów, a w mojej głowie zrodziła się myśl, by spróbować swoich sił w jednym z największych maratonów na świecie. Tokio!!! Sam start to nie wszystko, aby zakwalifikować się do zawodów, trzeba było mieć dużo szczęścia. Dużo, bo 300000 było chętnych, a wziąć udział mogło jedyne 35000. :) Piękna wyprawa do Kraju Kwitnącej Wiśni, uwieńczona startem w najbardziej egzotycznym maratonie na świecie. Po raz pierwszy udało mi "złamać" cztery godziny, uzyskując ostatecznie wynik 3:32:00. Niezapomniany wyścig, któremu towarzyszył wspaniały doping przez całe 42 km! Po Tokio był muzyczny maraton w Wiedniu niesiony melodią walca wiedeńskiego w strugach deszczu i – jak przystało na Austriaków – z bardzo stonowanym dopingiem. Kolejny maraton wspominam najmilej ze względu na uzyskany wynik. We Frankfurcie nad Menem udało mi się pobić dotychczasowy mój rekord, uzyskałem czas 3:24:20 przy wspaniałym rodzinnym dopingu. Szlakami największych zabytków Barcelony przebiegłem kolejne 42 km, dzięki czemu miałem okazję nie tylko po raz kolejny zmierzyć się z własnymi słabościami, ale i zobaczyć przepiękną stolicę Katalonii.
Kiedy kolejne wyzwania i dokąd tym razem drogi maratończyków powiodą?
Barcelona Ironman 2016 na dystansie 4 km pływania, 180 km rower, 42 km bieg. A do tego czasu maraton w Rzymie, Pradze… Jest też pomysł na moje 40 urodziny, które będę obchodził za 3 lata – Norseman! O nim jednak nic nie napiszę, aby nie denerwować rodziców (uśmiech).
Intensywne 3 lata życia! Podziwiam, choć nie pójdę w ślady (śmiech). Chociaż, przecież każdy ma swoją wersję maratonu. A czy jest coś, co łączy Twoją pracę zawodową z Twoim hobby?
Wydawałoby się, że nic… tu praca w korporacji, a tu bieganie, ale też – intensywność w pracy i uprawianie różnych dyscyplin sportowych, takich jak pływnie czy jazda na rowerze. Widzę jeden wspólny mianownik, jakim jest zdrowie. Poprzez moje hobby chciałbym zarazić innych do aktywnego spędzania czasu. Praca w firmie to pomoc ludziom, których zdrowie nie pozwala na tego typu aktywności. Choć przecież „lepiej zapobiegać, niż leczyć”.
Słowo „maraton” jest metaforycznym synonimem ogromnego wysiłku, często ponad miarę… Jaka jest Twoja definicja maratonu?
Maraton? Nawet gdy zajmuję się synkiem i właśnie nie planuję startu, to i tak biegnę…
Nigdy nie pomagam rzeczywistości. Bez mojej ingerencji jest wystarczająco ciekawa
Rozmowa z Katarzyną Górniak, dziennikarką, absolwentką dziennikarstwa na Uniwersytecie Wrocławskim (plus dwa lata filologii rosyjskiej tamże), reporterką Faktów TVN
Nigdy nie pomagam rzeczywistości. Bez mojej ingerencji jest wystarczająco ciekawa
Jak powinno brzmieć pierwsze pytanie zadawane przez dziennikarza dziennikarzowi?
Czy wiesz coś, o czym ja nie wiem, skąd to wiesz i dlaczego ja o tym nie wiem :)
Nie jestem dziennikarką, w takim razie zadam pytanie z cyklu ab ovo: kiedy uświadomiła sobie Pani, że chciałaby zostać dziennikarzem? Nie jest to marzenie z rejestru dziecięcych wyobrażeń o przyszłości…
Mama chciała zrobić ze mnie stomatologa, a rozsądek zawsze podpowiadał mi studia prawnicze. Ale dziennikarstwo, które traktowałam jako zaglądanie w ludzkie życie, podskórnie wydawało mi się ciekawsze, niż zaglądanie im w zęby :) Wtedy utożsamiałam je z pisaniem. Mądrym człowiekiem, który podróżuje, poznaje, a później pisze i uczy swojego czytelnika. Zaczytywałam się w reportażach „Dużego Formatu”. Sama zawsze dobrze pisałam, gdzieś w gimnazjum „wypisałam” sobie nagrodę w moim pierwszym konkursie dla młodych dziennikarzy. Potem były kolejne – i decyzja, że to właściwie dobra droga, to pisanie. Dopiero kiedy na studiach trafiłam na staż do telewizji – wsiąkłam. I tak zostało do dziś.
Te kolejne wyróżnienia, to choćby najwyższe miejsca i nagrody w Turnieju Reportażu dla Szkół Ponadgimnazjalnych organizowanym pod patronatem „Gazety Wyborczej”, na przykład w 2005 roku, gdy była Pani uczennicą drugiej klasy Liceum. Można więc tylko podziwiać konsekwencję i zapał. A co należy zrobić, by w końcu znaleźć się w gronie profesjonalistów albo otrzymać angaż w dużej sieci telewizyjnej? Inaczej mówiąc: jakie warunki trzeba spełnić, by zacząć pracować?
Znam przypadki zarówno weterynarza, który zawziął się i ciężko pracował, by zostać dziennikarzem, jak i ładnych buź, które po prostu wygrały casting na prezentera. Złota metoda leży pewnie gdzieś pośrodku – trzeba mieć zarówno dobry warsztat i umiejętności, jak i „to coś”. W moim przypadku zaczęło się prozaicznie i zupełnie „po bożemu” – od studenckiego stażu. Jako „ryś”, co jest żartobliwym zdrobnieniem od researchera (czyli dokumentalisty) i stanowi najniższy szczebel w dziennikarskiej karierze, robiłam całe mnóstwo roboty, za którą rzadko słyszy się „dziękuję”. Wykonałam setki telefonów w poszukiwaniu rozmówcy idealnego dla starszych kolegów i nie przespałam dziesiątek nocy, by nawet o trzeciej rano wiedzieć o wszystkich wypadkach i pożarach w okolicy. A po pracy… siedziałam dalej w pracy, żeby zmontować wreszcie własny, wyczekany materiał.
O początku zawodowej drogi decyduje przekonanie dziennikarza, że jest gotów zrobić (lub zrobił) dobry materiał, czy przypadek?
Powiedziałabym, że połączenie obydwu. Można być bardzo pewnym swoich umiejętności, ale kiedy główny rozmówca nagle się wycofuje, operator zapomina włączyć kamerę, a temat na miejscu okazuje się zupełnie inny, niż wydawał się jeszcze w redakcji, nawet najlepszy dziennikarz nic z tego nie zrobi. Jak już „nie idzie”, to nie idzie na całego. Ale z mojego doświadczenia wynika też coś zupełnie odwrotnego. Będąc przez tydzień na Krymie, rok po aneksji półwyspu przez Rosję, nagrałam wiele umówionych wcześniej rozmów. Poprawnych. Jednak najpiękniejsza historia znalazła mnie sama. Starsza pani, przez przypadek zagadnięta na głównym placu Symferopola, okazała się najlepszym rozmówcą. Zaprosiła nas do domu, od serca nakarmiła i to ona najlepiej, najprostszymi słowami, wyjaśniła, co gra w duszy mieszkańca Krymu. Ale w takich właśnie sytuacjach trzeba mieć intuicję i umiejętności, żeby ten przypadek umieć przekuć na dobry reportaż.
Który z momentów w Pani dziennikarskiej biografii był w takim razie właściwym lub spektakularnym początkiem?
Pierwszy kamień milowy w mojej karierze właściwie sam pojawił się na mojej drodze. W lipcu 2012 roku polecono mi zrobić materiał o wakacyjnej pracy. Wtedy na stałe pracowałam jeszcze we wrocławskim ośrodku TVN24 jako reporterka programu interwencyjnego. Do Warszawy przyjechałam tylko na kilka tygodni, na „gościnne występy”. Byłam młoda, nikomu nieznana. Pojechałam więc nad Bałtyk i zatrudniłam się w smażalni ryb. Przez kilka dni, które tam przepracowałam, udało mi się nagrać tyle przykładów restauracyjnych oszustw, że o reportażu przez tydzień mówiła cała Polska. To ten materiał otworzył mi drzwi do kariery w Warszawie. Na sukces złożyło się kilka czynników – trochę przypadek, bo przypadkiem znalazłam miejsce, w którym bez żenady sprzedawano klientom zepsute jedzenie, a trochę okoliczności – w tamtym czasie bowiem w kraju nie działo się nic ważnego, materiałowi więc udało się przebić. Mnie natomiast udało się te wszystkie, bardzo nieapetyczne, procedery restauratorów podać w na tyle apetycznej formie, że reportaż trafił do świadomości wielu, wielu ludzi.
… I był to chyba pierwszy od lat tak gorąco polecany wszystkim przez wszystkich reportaż, o czym mówię z autopsji.
Drugi mój zawodowy przełom zawdzięczam już tylko sobie (i może jeszcze zaufaniu mojego szefa). O reportażu „Żołnierze, którzy nie istnieją” koledzy po fachu mówią, że ma szanse na najważniejszą polską nagrodę dziennikarską – Grand Press (zobaczymy w grudniu). Pod koniec ubiegłego roku udało mi się przekonać szefa do pomysłu dokumentu o zawodowych rosyjskich żołnierzach, którzy walczą i giną na Ukrainie. W tamtym czasie Władimir Putin kategorycznie zaprzeczał, jakoby w konflikcie na wschodzie tego kraju miał brać udział choć jeden rosyjski żołnierz. Jednocześnie w Europie, zwłaszcza w Polsce, narastał strach przed tym nieobliczalnym, potężnym krajem, a kontynent pierwszy raz od zakończenia zimnej wojny zaczął poważnie obawiać się konfliktu zbrojnego na wielką skalę. Jeszcze na studiach dziennikarskich doszłam do wniosku, że to nie zachód, a wschód Europy może być kiedyś ciekawy z punktu widzenia reportera, dlatego zaczęłam uczyć się rosyjskiego i interesować tym krajem. Kiedy szef dał mi wolną rękę, pojechałam na 10 dni do Rosji. Razem z operatorem kamery (skądinąd bardzo zdolnym) pokonaliśmy prawie 6 tysięcy kilometrów w poszukiwaniu matek, babć i znajomych żołnierzy, którzy zginęli na Ukrainie. Udało się. Ten półgodzinny dokument doprowadził mnie tu, gdzie jestem teraz, czyli do redakcji, w przekonaniu wielu i rzecz jasna moim – najlepszego programu informacyjnego w kraju, czyli Faktów TVN, gdzie jestem częścią fantastycznego zespołu reporterów.
Od czasu tego reportażu stała się Pani specjalistą od dłuższych form. Potem tematami były Krym, Grecja, Estonia, Węgry… Co jeszcze udało się zrobić?
O ile pierwsza połowa tego roku była zdominowana zdecydowanie tematem zagrożenia ze strony Rosji, o tyle druga połowa to już fala uchodźców i imigrantów zalewająca Europę. Mnie również było dane relacjonować te wydarzenia, jednak nie od strony czysto informacyjnej, a po mojemu – czyli bardziej… po ludzku. Nie ma dla mnie nic bardziej fascynującego, niż poznawanie poprzez rozmowę. Rozmowę dwóch równych sobie, ciekawych siebie nawzajem ludzi. Taka rozmowa, w czasach błyskawicznej informacji i natłoku tematów staje się, z czego bardzo się cieszę, moim znakiem rozpoznawczym. Uważam, że tak właśnie powinniśmy zgłębiać temat uchodźców i imigrantów, który rozpala dziś spory w Polsce. Zobaczyć, usiąść, pogadać. Wiele takich rozmów przeprowadziłam, w Grecji, Austrii czy na Węgrzech spotykając ludzi miłych i normalnych. Ale wiem, że dziś wielu ponad takie, również moje, relacje przedkłada plotki wygrzebane w Internecie i stereotypy podszyte lękiem i nienawiścią. Niestety.
Ale też treść i forma licznych relacji o uchodźcach bywa efektownie niepokojąca… Zapytam więc niejako poza, ale i „w kontekście” o sprawę chyba ważną – o etykę dziennikarską. Jakiej granicy nigdy nie przekroczyłaby Pani w dziennikarskim opisywaniu świata?
Nigdy nie pomagam rzeczywistości. Bez mojej ingerencji jest wystarczająco ciekawa. Nie ulepszam, nie podrasowuję tego, co zobaczę i usłyszę. Przenigdy nie przełożyłabym, mówiąc obrazowo, kamyka, żeby sterta kamieni wyglądała lepiej w kadrze kamery. Nigdy nie zrobiłabym nic, by świadomie zaszkodzić mojemu rozmówcy. Zawsze jestem w zgodzie ze sobą. Po prostu.
Reportażowi jest Pani wierna od czasów gimnazjalnych. A nie kusi Pani na przykład felieton, dający – z definicji – więcej okazji do „obecności” autora, subiektywizmu, zabawy tematem?
Gatunki dziennikarskie już dawno nie wyglądają tak, jak chcieliby je widzieć teoretycy. Nawet niektóre newsy bywają po trosze felietonem, bo im bardziej znany, doświadczony dziennikarz, tym bardziej jego materiał naznaczony jest jego własnym stylem i osobowością. W czasach, kiedy informacja jest towarem, ulega tak jak towar – personalizacji. Dlatego choćby gazety mają swoje linie redakcyjne i dlatego też jedni czytują „Politykę”, a inni „W Sieci”. Ale tu już dochodzimy do polityki, która interesuje mnie bardzo umiarkowanie. Tak jak zresztą nie interesuje mnie wynoszenie własnej osoby ponad bohaterów moich reportaży. To ludzie mają mówić, ja tylko słucham. Gdybym nie chciała słuchać, a mówić, zostałabym… No właśnie – politykiem.
… I dlatego życzę sukcesów w zawodzie dziennikarza, nagrody Grand Press i kolejnych narracji o naszym pełnym rzeczy do zauważenia świecie.
PRZESZŁOŚĆ TO DZIŚ, TYLKO COKOLWIEK DALEJ…
Sztandar podarowano naszej szkole w 1965 roku z okazji 20-lecia istnienia Liceum. Sfinansowały go instytucje, osoby prywatne i zakłady pracy. 15 października odbył się historyczny przemarsz młodzieży i nauczycieli boiskiem szkolnym, napis na sztandarze przypominał wszystkim wartości, którym powinniśmy być wierni: Ojczyzna – Nauka – Praca. Zawsze niesiony z dumą, zawsze obecny w sytuacjach szczególnie ważnych – dla szkoły i dzierżoniowskiej ziemi.
22 września w Kinie Zbyszek odbyła się uroczysta wymiana sztandaru, który przez ostatnie 50 lat był nie tylko symbolem społeczności związanej administracyjnymi i dydaktyczno-wychowawczymi celami, ale znakiem naszego mikroskopijnego państwa, z którym identyfikują się tysiące absolwentów i dziesiątki aktualnie uczęszczających do Liceum uczniów. – Nasz dotychczasowy sztandar, odrestaurowany, na ile upływ czasu pozwolił, pozostanie świadkiem i pamiątką odległych czasów oraz wspomnieniem jednoczących się wokół niego ludzi oraz spraw, codziennych i odświętnych – powiedziała dyrektor Grażyna Bajsarowicz podczas swojego przemówienia. A że wymianie sztandaru towarzyszyło ślubowanie uczniów klas pierwszych, dodała w innym miejscu: – Niech nowy sztandar pozostanie dla was znakiem kontynuacji tradycji i jedności naszego środowiska. Niech będzie symbolem naszych indywidualnych i zbiorowych planów, marzeń i naszej wspólnej i osobnej przyszłości. Niech będzie z nami, naszą nauką i pracą.
24
Mały Festiwal „Integracja Ty i Ja”
Dnia 7 września 2015 r. klasa 2a pod opieką wychowawcy – prof. Sebastiana Runowicza oraz pani pedagog Ewy Chylińskiej udała się do Miejskiego Ośrodka Kultury w Piławie Górnej, aby uczestniczyć w Małym Festiwalu „Integracja Ty i Ja”. Organizowany w Piławie, już po raz czwarty, festiwal jest częścią Europejskiego Festiwalu Filmowego, poruszającego tematykę integracji z osobami niepełnosprawnymi.
Hasło tegorocznego festiwalu brzmiało „Wizerunek moją siłą”. Bohaterami wyświetlanych filmów fabularnych i dokumentalnych były osoby niepełnosprawne, które poprzez realizowanie w życiu swoich pasji i zainteresowań pokazują, że niepełnosprawność nie przekreśla marzeń, ani nie jest przeszkodą w osiąganiu swoich celów. Swoją niewyczerpaną energią potrafią sprostać przeciwnościom losu, ukazując przy tym swoją charyzmę, silną osobowość i piękno, które, jak uczą, nie zawsze odzwierciedla się w fizyczności.
„Wielki udawacz” to tytuł pierwszego filmu, który został wyświetlony na minionym festiwalu. Opowiada on historię jednorękiego mistrza sztuczek karcianych, pochodzącego z Argentyny, który dzięki swojej niepełnosprawności osiągnął rozpoznawalność. Jego niecodzienna pasja połączona z wyjątkowymi umiejętnościami dała mu rzesze sympatyków na całym świecie.
W repertuarze znalazł się także film „Maria”, przedstawiający historię kobiety chorej na Alzheimera. Został on ukazany zarówno z perspektywy chorej matki – która wciąż szuka swojego synka, który przed laty zaginął w lesie – jak i z perspektywy dorosłego syna, opiekującego się cierpiącą matką.
Kolejna produkcja – „Nasza klątwa” dotknęła tym razem problemów, z jakimi muszą się codziennie borykać rodzice dzieci nieuleczalnie chorych. Autor filmu i jego żona są rodzicami noworodka chorego na Klątwę Odyny, który podczas snu przestaje oddychać i wymaga wspomagania respiratorem. Film w sposób szczery i otwarty pokazuje lęk ogarniający rodziców każdego dnia. Mimo niełatwej sytuacji, próbują oni pogodzić się z losem i prowadzić w miarę możliwości normalne i szczęśliwe życie.
W repertuarze znalazły się także filmy: „Powrót” – traktujący o zapalonym nurku, który w wyniku udaru zostaje prawostronnie sparaliżowany, ale nawet tak ciężki wypadek nie jest w stanie powstrzymać go przed realizacją swoich pasji, „Życie tam” – opowieść o starszym obserwatorze UFO, próbującym wraz ze swoim głuchoniemym synem znaleźć życie w kosmosie.
Pomiędzy poszczególnymi filmami podopieczni z Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Piławie prezentowali przygotowane przez siebie inscenizacje i sztuki wokalne.
Uroczystego zamknięcia imprezy dokonała burmistrz Piławy Górnej – pani Zuzanna Bielawska, która podziękowała za doskonale przygotowane widowisko i zaprosiła wszystkich zebranych na przyszłoroczny festiwal. (xxx)
Ad vocem
FESTIWALE FILMOWE
Festiwale filmowe, gwiazdorskie obsady i błysk reflektorów. To charakterystyczne cechy wielkich gali aktorskich, na których to celebryci pozują przed fotoreporterami. Odnieśli sukces – są sławni! Jednak czy kunszt aktorski powinien skupiać się na wiecznym rozgłosie i kolorowej otoczce, która towarzyszy kontrowersyjnym artystom? Tu nasuwa się kolejne pytanie. Czy w ogóle mają oni coś wspólnego z artyzmem? Sztuką? Czy może są znani z tego, że są znani? Gala wręczenia Oscarów i Złotych Globów to dla nich świetna okazja do zaprezentowania najnowszej kreacji, trendów modowych i nienagannej sylwetki. Pieniądze, przepych, wygoda. Czy nie tylko z tym kojarzymy gwiazdy filmowe, przechadzające się z gracją po czerwonych dywanach? Film spada na drugą pozycję. Nie jest już najważniejszy. Jego znakomitość została przysłonięta cieniem próżności odtwórców bohaterów.
Na szczęście na świecie są jeszcze ludzie, którzy tworząc filmy, ukazują realizm i prostotę. Aktorzy to pasjonaci. Zwyczajni obywatele Ziemi. A może nie tacy zwyczajni? Ich odmienność polega na połączeniu niesamowitej osobowości z chorobą, która jest częścią ich życia. Potrafią się bawić, śmiać i wykorzystywać swe niedoskonałości, jako atut, który udowadnia ich wielką siłę charakterów. Tacy właśnie są bohaterowie filmów, które wraz z klasą II a mieliśmy przyjemność obejrzeć podczas Małego Festiwalu Filmów w Piławie Górnej, organizowanego w ramach Europejskiego Festiwalu Filmowego „Integracja Ty i Ja” w Koszalinie.
Niejednokrotnie miałam ciarki na plecach. To znak, że obejrzane przeze mnie filmy przeniosły mnie do innego świata. Świata ludzi zmagających się ze zdrowotnymi problemami i niepełnosprawnością. Nie myślcie jednak, że to tylko dokumentacje ich ciężkiego życia i chęć wywołania u widza współczucia. Wręcz przeciwnie! To ogromna dawka pozytywnego myślenia! Dzięki niemu bohaterowie produkcji mogą rozwijać swoje pasje i dokonywać rzeczy niemożliwych dla przeciętnego człowieka.
Pierwszy wyświetlony film, podobał mi się najbardziej. To inspirująca wędrówka przez życie pewnego magika, który mimo utraty prawej dłoni, osiągnął fenomenalny sukces na międzynarodowym rynku iluzjonistycznym. Lewa ręka – to jego skarb, dzięki któremu zaskakuje nawet najbardziej wymagających widzów. Sam twierdzi, że pięć palców w zupełności wystarcza, by „pieścić karty”, przekładać je i tasować, kreując sztuczki iluzjonistyczne. Ma w sobie niezwykłą siłę, która codziennie rozpala w nim energię do działania i dzielenia się ze światem swoimi umiejętnościami. Niejednokrotnie wystąpił w telewizji. Wszyscy chcą go poznać, dotknąć. A on… starszy siedemdziesięciolatek, najlepiej czuje się siedząc na swojej kanapie, blisko żony, otulony ciepłem dochodzącym z kominka i trzymając w dłoni talię kart. Cóż więcej mu potrzeba? No, może kieliszek czerwonego wina, którego wytrawny smak i aromat pobudza szare komórki do pracy nad nowymi sztuczkami karcianymi.
W tym roku festiwal odbył się pod hasłem: „Wizerunek moją siłą”. Filmy przystosowane były dla każdego. Niektóre z nich posiadały autodyskrypcję, co umożliwiło dokładniejsze zrozumienie fabuły przez osoby niedowidzące, zasiadające na widowni. Mam nadzieję, że ukazana na ekranie wrażliwość duszy, wpłynęła na niejednego odbiorcę, pozostawiając w sercu ślad i chęć do walki o swoje marzenia. Ponieważ dzięki nim, możemy tak jak bohaterowie filmów, osiągnąć w życiu wszystko! Wystarczy otworzyć oczy, by zobaczyć, jakie piękno roztacza się wokół nas, na co dzień.
Weronika Krystek, kl. II a
Odkrycie naukowe zwykle jest kwestią pewnego przypadku
Rozmowa z Pawłem Duchem , doktorantem na Wydziale Fizyki, Astronomii i Informatyki Stosowanej Uniwersytetu Jagiellońskiego
Odkrycie naukowe zwykle jest kwestią pewnego przypadku
10 lat temu…
… odbył się także zjazd absolwentów. Pamiętam, że było to duże przedsięwzięcie. W jego przygotowanie zaangażowana była prawie cała szkoła. Sam również miałem pewien wkład w to wydarzenie, choć był on raczej dość skromny. Przypadło mi zadanie rejestrowania przybyłych gości oraz wydawania przygotowanych dla nich materiałów.
Czyli byłeś w samym centrum zdarzeń! Byłeś też bohaterem zaprojektowanego przeze mnie folderu I LO. Pamiętasz, dla jakich to zasług znalazłeś się, wtedy student wydziału fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, w gronie bardzo znanych absolwentów?
Trochę lat minęło. W tym momencie nie przypominam sobie dokładnie tego folderu. Sądzę, że wzmianka o mnie musiała mieć związek z Olimpiadą Fizyczną. W pierwszej klasie udało mi się dostać do finału tej olimpiady, później zresztą jeszcze poprawiłem ten wynik.
Rozumiem, dla Ciebie to drobiazg: finały w Olimpiadzie Fizycznej w 2005, 2006, 2007 (laureat, III miejsce) i w XXXIX Międzynarodowej Olimpiadzie Fizycznej w Iranie (2007), a do tego – finał w Olimpiadzie Matematycznej w 2007 roku. Czy ten liczny i pełen sukcesów udział w olimpiadach podczas nauki w I Liceum był Twoim pierwszym doświadczeniem naukowym? Może zadam to pytanie jeszcze inaczej: kim chciałeś być, gdy byłeś małym chłopcem? Komu zawdzięczasz ścisły umysł? Genom, czy ciekawości świata doświadczanego?
Jako dziecko zawsze lubiłem majsterkować. Często zdarzało mi się rozmontowywać różne urządzenia. Chciałem zobaczyć jak działają, sprawdzić, co jest w środku. Niekiedy udawało mi się w ten sposób coś naprawić. W dzieciństwie nie marzyłem o byciu naukowcem. Raczej wyobrażałem sobie siebie w roli architekta, informatyka lub elektronika. W szkole, w zasadzie od początku, interesowała mnie matematyka. Zawsze podobał mi się jej precyzyjny język. Fizyką zainteresowałem się dopiero w gimnazjum. Można powiedzieć, że było to dla mnie odkrycie nowego, pięknego zastosowania matematyki.
Nie bez powodu więc, pracując nad doktoratem z fizyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, badasz matematyczne struktury teorii fizycznych…
Konkretniej, zajmuję się elektrodynamiką kwantową. Jest to jedna z najważniejszych współczesnych teorii fizycznych. Opisuje ona oddziaływania pomiędzy elektronami i fotonami. Jej przewidywania znajdują doskonałe potwierdzenie w eksperymentach, mimo to matematyczna struktura tej teorii w dalszym ciągu nie jest dla nas w pełni zrozumiała.
Klasyczny stereotyp naukowca każe widzieć w nim osobę wyalienowaną, osobną w naukowej drodze i poszukiwaniach. Jak Ty pracujesz naukowo?
Obecnie badania naukowe, niezależnie od dziedziny, prawie zawsze prowadzi się w zespole. Nie należy wyobrażać sobie naukowca jako osoby wyalienowanej. W fizyce od dłuższego czasu obserwuje się trend polegający na coraz większej specjalizacji, ograniczaniu własnych zainteresowań do jednej, bardzo wąskiej dziedziny. Wzorem są dla mnie naukowcy, którzy nie podporządkowują się temu trendowi, mają szersze spojrzenie na fizykę. Połączenie wiedzy z różnych działów fizyki prowadzi często do ciekawych, nieoczekiwanych wyników.
A dodatkowo, żeby wesprzeć się słowami jednego z twórców geochemii, biogeochemii i radiogeologii (uśmiech) Wiernadskiego, usuwanie granic między poszczególnymi „wyspecjalizowanymi” naukami umożliwia głębsze zbadanie danego zjawiska i rozszerzenie wiedzy o nim o różne punkty widzenia. Ale, skoro jesteśmy przy zjawisku „łączenia” – Pawle, mieszkasz w pięknym Krakowie, mieście sztuk plastycznych, literatury i muzyki. Z jakiej oferty grodu Kraka korzystasz, gdy nie zajmujesz się elektronami i fotonami?
Mówiąc szczerze, nie jestem wielkim znawcą sztuki. Doceniam piękno architektury Krakowa oraz niepowtarzalny klimat, jaki panuje na przykład na Starym Mieście. Wizyty w galeriach sztuki czy muzeach nie pociągają mnie, za to często chodzę do kina lub na koncerty muzyki klasycznej. Na brak festiwali muzycznych i filmowych w Krakowie nie można narzekać.
Czyli X muza i muzyka klasyczna, a inne zajęcia pozanaukowe? Bo skądinąd wiem, że…
Lubię sport. W wolnych chwilach jeżdżę na rowerze lub na rolkach, zimą biegam na nartach. Beskidy lub Dolinki Krakowskie stanowią doskonałe miejsce na wypady rowerowe. Jeżeli mam więcej czasu, to wybieram się na dalsze, kilkudniowe lub dłuższe wyprawy w góry, latem na rowerze, zimą na nartach biegowych.
A plany? Te naukowe i mniej naukowe?
Nie mam szczególnych planów na przyszłość. Często podejmuję decyzje spontanicznie. Staram się koncentrować na tym, co robię w danym momencie.
No tak, nieustanne myślenie o Nagrodzie Nobla może podciąć skrzydła… (uśmiech).
Odkrycie naukowe zwykle jest kwestią pewnego przypadku. Nie da się przewidzieć czasu potrzebnego na rozwiązanie danego problemu, z reguły nie jest nawet pewne, czy rozwiązanie w ogóle istnieje. Nastawianie się na sukces w tej dziedzinie nie ma raczej sensu. Znacznie lepszą motywacją jest na przykład chęć zrozumienia pewnego zjawiska lub próba dokładnego przebadania jakiejś teorii fizycznej.
To bardzo zdroworozsądkowe podejście do poznawania tajemnic świata. Wróćmy do licealnej przeszłości. Mówiłeś kiedyś o latach spędzonych w Liceum jako czasie spotkań ze „szczerymi ludźmi o wyrazistych charakterach” oraz „otwartymi i cierpliwymi nauczycielami”. Powiedziałeś też: „Z dzisiejszej perspektywy, liczba inicjatyw, w które byliśmy wtedy zaangażowani, wydaje mi się niewiarygodna. A jednak potrafiliśmy znaleźć złoty środek pomiędzy nauką i rozrywką”. Pamiętasz akcję zbierania pieniędzy na tor powietrzny?
Tor powietrzny był chyba najdroższym przyrządem fizycznym z katalogu pomocy dydaktycznych, jaki przeglądaliśmy. Jego zakup potraktowaliśmy jako wyzwanie. W akcję zbierania pieniędzy włączyła się cała klasa. Sam zresztą nie byłem ani jej inicjatorem, ani najbardziej aktywnym uczestnikiem. W mojej klasie nie brakowało ambitnych i przedsiębiorczych osób. Znalezienie potencjalnych sponsorów i przekonanie ich do wsparcia inicjatywy nie było łatwym zadaniem. Pomysłowość i zaangażowanie wielu osób doprowadziły do ostatecznego sukcesu akcji.
Ale wyjaśniałeś nam, laikom, podczas prezentacji toru w auli, zasady jego działania… W cytowanym już folderze dodałeś też, iż „Dla nikogo nie było tajemnicą, że sam tor nie był w niej najważniejszy. Chodziło o to, by nie stać z założonymi rękami i by udowodnić innym, że można osiągnąć wszystko, jeśli się czegoś mocno pragnie”. Czy czas udowadniania, że można – masz już za sobą, czy to cecha constans Twojego charakteru?
W tej kwestii nic się nie zmieniło.
Ostatni raz rozmawialiśmy na lekcji języka polskiego w 2006 roku… Tym bardziej było mi miło.
Rozmawiała Janina Weretka – Piechowiak
GRA TERENOWA W… MIEŚCIE
Gra terenowa to wspaniała forma aktywnego spędzania wolnego czasu. Przekonaliśmy się o tym 10 września podczas zajęć koła geograficzno-turystycznego prowadzonego przez panią prof. Jadwigę Połcik. Swoje zmagania rozpoczęliśmy od wejścia na wieżę dzierżoniowskiego ratusza. Warto dodać, że jego obecny wygląd zawdzięczamy przebudowie dokonanej w XIX wieku. Pomimo pochmurnego nieba, widoki z wieży liczącej 47 metrów były doskonałe. Oczywiście ratusz to nie wszystko. Mieliśmy również okazję dokładnie się przyjrzeć murom obronnym Dzierżoniowa, zabytkowym kościołom, kamienicom i rzeźbom a także roślinności pasów zieleni na obrzeżach średniowiecznego zarysu miasta.
Po udzieleniu odpowiedzi na wszystkie pytania zespoły zebrały się, by sprawdzić odpowiedzi i wyłonić zwycięzców. Rywalizacja była naturalnie bardzo wyrównana. Po ogłoszeniu wyników i wręczeniu symbolicznych nagród nastąpiło krótkie podsumowanie gry i wszyscy w dobrych nastrojach rozeszliśmy się do domów. Niech dowodem na udaną zabawę będzie mała relacja zdjęciowa.
Sandra Szczygieł 1d
2
Moja praca to służba
Rozmowa z Przemysławem Przybylskim, absolwentem wydziału nauk politycznych na Uniwersytecie Wrocławskim, dziennikarzem, od 2010 r. – rzecznikiem prasowym Lotniska Chopina w Warszawie; MATURA 1994.
Jak daleko jest z Ząbkowic Śląskich do Lotniska Chopina…?
Hmmmm… jakieś 20 lat ciężkiej pracy… :)Oczywiście, kiedy mieszkałem w Ząbkowicach i dojeżdżałem codziennie pociągiem do naszego liceum w Dzierżoniowie, to nie myślałem o tym, że będę kiedyś rzecznikiem największego lotniska w Polsce. Ale od zawsze miałem w sobie poczucie misji, żeby dzielić się innymi wiedzą o tym, co się wokół nas dzieje. Stąd się wziął po:mysł na PULO, czyli Pismo Uczniów I LO, które wydawałem z kolegami od I klasy w liceum co miesiąc przez trzy lata. Kiedy byłem w II klasie, w Ząbkowicach powstało pierwsze katolickie radio w Polsce – Radio Wspólnota Serc, założone przez ks. Marka Rudeckiego, w którym po raz pierwszy usiadłem za mikrofonem. A potem – kilka miesięcy przed moją maturą – w Dzierżoniowie powstało Radio Sudety, w którym wspólnie z Jarkiem Kuźniarem stawialiśmy pierwsze kroki w prawdziwym dziennikarstwie.
Nie ukrywam, że Pański zawodowy biogram zaskoczył mnie: jest niezwykle bogaty. Najpierw jednak przez dziesięć lat pracował Pan w mediach. Był Pan dziennikarzem, m.in. w Expressie Wieczornym, RMF FM i Wiadomościach TVP, a w latach 2001-2005 – członkiem Zarządu Głównego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich…
Już na pierwszym roku studiów dostałem pracę w radiu RMF FM, gdzie spędziłem blisko trzy lata, pracując w charakterze reportera z Wrocławia i Dolnego Śląska, a także wydawcy i prezentera serwisów lokalnych (przez rok byłem też korespondentem RMF-u w Australii). To była naprawdę porządna szkoła dziennikarstwa i pracy w ogóle. Wielkim wyzwaniem reporterskim była np. wielka powódź w 1997 r. kiedy przez całą dobę relacjonowaliśmy na całą Polskę dramatyczne wydarzenia z Wrocławia i regionu. Niezwykle trudne było weryfikowanie wszystkich plotek, którymi zasypywali nas mieszkańcy: a to o zalanym pociągu pełnym ludzi, a to odciętym od świata przez wodę domu pomocy społecznej. Wielkim wzorem był dla mnie wówczas Wacław Sondej – starszej daty dziennikarz z olbrzymim doświadczeniem we wrocławskich mediach, który dał mi ostrą szkołę, ale i porządne podstawy warsztatu, na których opieram się do dzisiaj.
W 1999 r. udało mi się znaleźć wśród laureatów konkursu na prezenterów i reporterów Telewizji Polskiej. W konkursie wystartowało ponad 2 tys. osób z całej Polski, a po wieloetapowym konkursie wybranych zostało Dziesięciu Wspaniałych, którzy dostali etaty w TVP. Jakiejś oszałamiającej kariery tam nie zrobiłem, ale sam fakt pracy w największym programie informacyjnym w Polsce, czyli w Wiadomościach, dał mi wiele cennego doświadczenia i do dziś jest dla mnie powodem do dumy.
Później pracowałem jeszcze w lokalnej stacji radiowej w Warszawie i w kilku redakcjach internetowych. Od ponad 15 lat jestem również stałym korespondentem z Polski australijskiego radia państwowego SBS. Takie, mniej więcej, są moje doświadczenia medialne…
Radio, telewizja, Internet to bardzo różne środki przekazu i różni odbiorcy. Czy trudno przystosować się do pracy w tak różnych środowiskach medialnych?
Rzeczywiście każde medium ma swoją specyfikę i odrębne wymagania formalne. Ja najbardziej lubię radio i do dziś przede wszystkim czuję się radiowcem. Praca w radiu nie wymaga współpracowników, reporter jest zdany tylko na siebie i od niego zależy ostateczny efekt antenowy. W telewizji pracuje się w ekipie, w której oprócz reportera jest również operator kamery, czasem także dźwiękowiec i asystent. Reporter musi polegać na członkach swojej ekipy i ściśle z nią współpracować. Ale zdarzają się niesnaski i złośliwości. Po korytarzach Telewizyjnej Agencji Informacyjnej krąży anegdotka, jak to młody i niedoświadczony reporter został wysłany na materiał do Sejmu i poszedł szukać rozmówców do nagrania. Kiedy operator zapytał, jakie zdjęcia ma zrobić na tzw. przebitki, usłyszał: zrób mi cokolwiek. Więc po powrocie do redakcji okazało się, że reporter ma na taśmie pół godziny zdjęć sejmowej toalety.
Ale niezależnie w jakim medium się pracuje, zasady warsztatu dziennikarza wszędzie są podobne: liczy się zdobycie informacji, przetworzenie jej na formę przystępną dla odbiorcy i wyprodukowanie materiału, który będzie nadawał się do publikacji. Dziennikarz musi być kreatywny, zręcznie wyłapywać informacje z oceanu danych i kojarzyć fakty, a potem przekazywać je w sposób rzetelny i neutralny. Musi też umieć mówić i pisać w prosty i zrozumiały sposób. No i doskonale panować nad stresem, który w mediach jest wszechobecny.
Czy studia na wydziale nauk politycznych Uniwersytetu Wrocławskiego pomogły w zawodowych wyborach? Ale najpierw – czy wybór profilu klasy w I Liceum był zapowiedzią medialnej przyszłości?
W liceum uczyłem się w klasie humanistycznej, której wychowawczynią była pani prof. Krystyna Wojtal. Wszyscy ją uwielbialiśmy, bo pozwalała nam na realizowanie swoich pasji, że tak powiem – pozanaukowych. Dzięki niej (a także dzięki życzliwości pani sekretarki Bożeny Opieli) mogłem bez problemów wydawać gazetkę i kserować ją w sekretariacie szkoły, a potem sprzedawać na przerwach za złotówkę. Za jej przyzwoleniem przez pewien czas przygotowywaliśmy szkolne audycje informacyjne i puszczaliśmy je raz w tygodniu przez radiowęzeł w czasie pierwszej lekcji. Pani Krystyna ufała nam – zwariowanym licealistom na tyle, że na wycieczki szkolne jeździła z nami sama, bez dodatkowych opiekunów. Zdarzało się, że ją zawiedliśmy, ale nie przypominam sobie, żeby musiała się za nas wstydzić z powodu jakichś chuligańskich ekscesów.
Politologia na uniwersytecie była moim pierwszym wyborem i jak najbardziej trafionym. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym studiować coś innego. Analizowanie mechanizmów sterujących zachowaniami partii i polityków w grze o władzę jest naprawdę pasjonujące, a przy okazji całkiem dobrze pozwala zrozumieć rzeczywistość relacjonowaną nam przez media. Później, kiedy już pracowałem w TVP, miałem okazję oglądać z bliska i relacjonować kilka wieczorów wyborczych. Wiedza, którą wyniosłem ze studiów bardzo mi się wtedy przydała.
Tu jednak muszę też przyznać szczerze, że dla wykonywania pracy dziennikarza czy rzecznika kierunek odbytych studiów nie ma większego znaczenia. Ważny jest warsztat, doświadczenie i wyczucie formy, a to zdobywa się praktyką, podglądając starszych kolegów i analizując materiały i relacje konkurentów. Studia – tak ogólnie – dają praktykę w szybkim uczeniu się i opanowywaniu dużych partii materiału. A to – szczególnie w pracy rzecznika – bardzo się przydaje.
Od pracy dziennikarza do pracy rzecznika prasowego droga niedaleka, jak się potem okazało. Warto przypomnieć, że hasła „PR”, „PR-owiec”, gdy zadomawiały się w naszej przestrzeni medialnej, nie budziły – za sprawą głównie polityków – zbyt pozytywnych konotacji….
To naturalna kolej rzeczy. Bardzo wielu dziennikarzy przechodzi do pracy w firmach i reprezentuje je jako rzecznicy prasowi. To podobna profesja, wymagająca podobnych umiejętności. Rzecznik musi być w pewnym sensie dziennikarzem w swojej firmie, musi umieć wyszukiwać tematy warte zaproponowania mediom, musi umieć napisać informację prasową, która wymaga zastosowania takich samych reguł jak klasyczny artykuł prasowy, musi też umieć interesująco opowiadać o pracy swojej firmy.
Tu należy wyjaśnić pewne nieporozumienie, które sprawia, że rzecznika prasowego i PR-owca wrzuca się do jednego worka. Tymczasem – w moim przekonaniu – są to dwa różne zawody, które łączy wspólny cel, czyli budowanie pozytywnego wizerunku firmy lub instytucji, ale różnią metody ich pracy. Rzecznik odpowiada zazwyczaj za media relations, czyli kontakty z mediami. Public Relations natomiast to znacznie więcej, na przykład: komunikacja wewnętrzna, wydawanie gazet i publikacji, organizowanie imprez i wycieczek, sponsoring, aktywność w ramach społecznej odpowiedzialności biznesu. W dużej firmie, która budzi duże zainteresowanie medialne, rzecznik nie może się zajmować tym wszystkim, bo nie będzie miał czasu na pracę z dziennikarzami. Dlatego zajmuje się tym najczęściej inna osoba, lub zespół osób – czyli właśnie PR. Inny jest także charakter tych funkcji: rzecznik mierzy się na co dzień z tempem pracy dziennikarzy, emocjami, które wywołują ich teksty i nierzetelnością. W obszarach „niemedialnych” nie ma tych problemów. PR-owiec musi za to znać się na budżetowaniu, wiedzieć jak zarządzać projektami i jak badać ich efekty.
Nie zgadzam się z opinią, że PR i PR-owcy budzą negatywne konotacje. To jest zawód służby. Dzięki nam dziennikarze i odbiorcy dowiadują się o wydarzeniach z życia firmy i mogą ją lepiej poznać i zrozumieć. To bardzo ważne, żeby odbiorcy mieli zaufanie do firmy, czy instytucji, a właśnie działania z zakresu Public Relations służą budowaniu tego zaufania.
Obecnie pełni Pan funkcję rzecznika Lotniska Chopina. Ale doświadczenia w tej pracy zdobywał pan wcześniej i nie tylko w tej prestiżowej, żeby nie powiedzieć – narodowej firmie…
Rzecznikiem jestem od 2004 r. Zaczynałem w Biurze Rzecznika Praw Dziecka, później dwukrotnie byłem rzecznikiem Lasów Państwowych, rzecznikiem Zakładu Ubezpieczeń Społecznych i od pięciu lat pracuję na lotnisku. Jak widać, instytucje i firmy, które reprezentowałem należą do zupełnie różnych światów, ale nie był to dla mnie żaden problem. Oczywiście każdej instytucji musiałem się nauczyć, poznać specyfikę środowiska, w której funkcjonuje oraz jej główne problemy, ale w każdej świetnie potrafiłem się odnaleźć, o czym świadczą pochwały na piśmie zarówno od szefów, jak współpracujących ze mną dziennikarzy – zbieram je na pamiątkę i czasem z satysfakcją przeglądam.
Co różni te dwie role: obiektywnego z założenia dziennikarza i reprezentującego daną firmę rzecznika, czyli osobę występującą w obronie kogoś lub czegoś lub w imieniu kogoś innego?
Dziennikarz zdobywa informacje po to, żeby przekazać je swoim widzom, słuchaczom czy czytelnikom, a rzecznik służy mu w tym pomocą. Kiedy firma lub instytucja jest duża i zajmuje się wieloma różnymi obszarami, to żaden dziennikarz nie będzie wiedział, kto w tej firmie za co jest odpowiedzialny. Centrala Zakładu Ubezpieczeń Społecznych zatrudnia blisko 2 tys. osób, pracujących w 17 różnych departamentach, spośród których każdy zajmuje się inną tematyką. Rzecznik, który na co dzień funkcjonuje wewnątrz tej organizacji zna ją na wylot i może służyć za przewodnika dla dziennikarza gromadzącego informacje. Może go umówić na wywiad ze specjalistą z danej dziedziny albo sam pozyskuje informacje i odpowiada na pytania dziennikarza.
Nie należy mylić pracy rzecznika prasowego z propagandą. Ja nie zajmuję się produkowaniem wyłącznie laurek i cenzurowaniem złych wiadomości na temat mojej firmy. Oczywiście staram się inspirować pozytywne publikacje, ale chętnie rozmawiam również o problemach. Czy to kiedyś w ZUS, czy to na lotnisku często zdarza mi się rozmawiać z dziennikarzami na temat skarg zgłaszanych przez mieszkańców. A to ktoś nie dostał renty, a to komuś hałasują samoloty nad domem, a to ktoś się spóźnił na samolot. Spokojna odpowiedź często potrafi pokazać problem w innym świetle albo wyjaśnić, jakie mamy ograniczenia. Dla przykładu – na lotnisku często żalą mi się mieszkańcy z Ursusa czy z Bemowa, że samoloty stale latają im nad głowami i strasznie hałasują. Wyjaśniam, że kierunek startów samolotów uzależniony jest od kierunku wiatru (starty odbywają się zawsze „pod wiatr”) i my jako lotnisko nie mamy na to wpływu. To zwykle kończy dyskusję i żale.
„To nie rzecznik ma być gwiazdą”- przeczytałam w jednej z Pańskich wypowiedzi. A jednak rzecznik to osoba, która dzięki pewnym predyspozycjom i umiejętnościom ma nie tylko wpływ na nasz pogląd w danej kwestii, ale, jeśli jest wyrazista, błyszczy…
To prawda – to nie rzecznik ma błyszczeć, tylko firma, którą reprezentuje. Oczywiście rzecznik zawsze jest „twarzą” firmy i to na nim skupia się zainteresowanie widzów w telewizji, kiedy udziela wywiadu. Ale trzeba umieć ukryć własne ego i nie eksponować swojej osobowości kosztem interesu firmy. Rzecznik, który wykorzystuje swoją obecność w telewizji do pokazania jaki to on jest: fajny, zabawny, przystojny, błyskotliwy itp. nie jest dobrym rzecznikiem i raczej szkodzi wizerunkowi swojej firmy. Dobry rzecznik powinien być raczej przeźroczysty i nie zasłaniać swoją osobą walorów organizacji, którą reprezentuje.
Warto pamiętać, że „gwiazdą” można zostać również ze względu na swoją niekompetencję, arogancję, czy brak wychowania. Kilka lat temu do rankingu antyrzeczników magazynu Press trafił jeden z moich poprzedników na Lotnisku Chopina, który zasłynął tym, że powiedział dziennikarzowi przez telefon, że nie zamierza z nim rozmawiać, bo jest niedziela a on właśnie leży w wannie. Do dziś tę wypowiedź pamiętają wszyscy „lotniskowi” dziennikarze, a o wspomnianym rzeczniku słuch jakoś zaginął.
Kindersztuby i opanowania nie można nauczyć się w żadnej szkole, to trzeba po prostu mieć w genach i wiedzieć co wolno, a co nie wypada, zanim zacznie się pracę w tym zawodzie. Większość rzeczników, których znam, podziela moje zdanie i tak właśnie pełni swoją funkcję. Ale oczywiście są też „gwiazdy”, które psują wizerunek całej branży.
Pytanie zadałam w kontekście tegorocznej IX edycji PRotonów i kolejnej już nominacji Pana do niej w kategorii rzecznik prasowy. To piękne wyróżnienie, bo i kryteria surowe. Panu nie wypada tego powiedzieć, ale nominowany ma się charakteryzować m.in.: nieprzeciętnym myśleniem, innowacyjnością i talentem…
To bardzo miłe wyróżnienie, tym bardziej, że już po raz drugi z rzędu zdobyłem w tym konkursie drugie miejsce. A jest to konkurs wyjątkowy, bo startują w nim rzecznicy prasowi z całej Polski i każdy ma szansę zabłysnąć. Głosy oddają członkowie Akademii Proto, czyli profesjonaliści na co dzień zajmujący się pracą w Public Relations. A więc wyróżnienie w tym konkursie to nie lada zaszczyt, bo przyznają je koleżanki i koledzy z branży, czyli – w pewnym sensie – konkurencja ;)
W tym roku zostałem wyróżniony przede wszystkim za swoją aktywność w mediach społecznościowych. To ja jestem osobą odpowiedzialną za wizerunek Lotniska Chopina w tym obszarze i to ja kreuję większość treści, które tam się pojawiają. A sukcesy rzeczywiście mamy spore: na Twitterze Lotnisko Chopina śledzi ponad 120 tys. fanów z całego świata i należymy pod tym względem do ścisłej światowej czołówki wśród lotnisk (spośród ponad 600 lotnisk obecnych w tym portalu, my zajmujemy 6. miejsce). W Polsce jest to drugi najpopularniejszy profil marki komercyjnej na Twitterze. Mamy też blisko 50 tys. fanów na naszym polskim profilu na Facebooku, a osobny profil anglojęzyczny obserwuje ponad 20 tys. ludzi. Prowadzę także profile lotniska na Instagramie, Pintereście, w Google + i na Vine. Wkrótce uruchomimy jeszcze kanał na Snapchacie, który ostatnio bardzo zyskuje na popularności.
Dla mnie media społecznościowe są wymarzonym narzędziem do realizowania pasji z dzieciństwa, o której wspominałem wcześniej. Dzięki nim natychmiast mogę dzielić się z tysiącami odbiorców a to ciekawym obrazkiem, który zauważę na lotnisku, a to miłą wiadomością, natychmiast mogę też odpowiadać na pytania i wątpliwości pasażerów. Oczywiście zapełnianie tylu różnych kanałów komunikacyjnych oryginalnymi treściami (a planujemy jeszcze wznowić wydawanie dwóch gazet: dla pracowników i dla pasażerów, więc tych treści potrzebnych będzie jeszcze więcej) jest sporym wyzwaniem. Wymaga to nie lada kreatywności, otwartego umysłu i – rzeczywiście – talentu. Ale mam nadzieję, że efekty tej pracy nie są najgorsze :).
To prawda, nowe kanały informacyjne to i wyzwanie, i szerszy odbiorca, ale i nowe kompetencje. Dopytam o jeszcze jedną rzecz: co jest, według Pana, powinnością rzecznika, jakie są pożądane osobowościowe predyspozycje? W I LO jest profil medialny w ramach klasy humanistycznej, więc uczniom owa refleksja może się kiedyś przydać.
Każdy podręcznik PR-u i dziesiątki artykułów w Internecie podają dłuższą lub krótszą listę cech przydatnych w pracy rzecznika. Oczywiście powinna być to osoba otwarta, dostępna, odpowiedzialna. Musi składnie i sensownie mówić, dobrze czuć się przed kamerą, panować nas stresem itp. Przydaje się także skromność, cierpliwość i… gruba skóra. Jednak – o czym pisze się znacznie rzadziej – żeby dobrze pełnić funkcję rzecznika, trzeba także rozumieć jej istotę. W literaturze branżowej można przeczytać wszystko o tym jak być rzecznikiem, ale nigdzie nie znalazłem wyjaśnienia – po co nim być.
W mojej opinii słowem kluczem do opisu tej pracy jest „służba”, czyli przedkładanie potrzeb innych nad własnymi. Rzecznikiem nie może być ktoś, kto używa mediów, by błyszczeć. To nie rzecznik ma być gwiazdą, tylko organizacja, którą reprezentuje. Rzecznik ma pomagać opinii publicznej (za pośrednictwem dziennikarzy) zrozumieć misję swojej firmy. Musi służyć pomocą w docieraniu do potrzebnych informacji i kluczowych osób. Umieć znajdować tematy i sprzedawać je mediom. Inspirować, namawiać, wyjaśniać. Przede wszystkim musi jednak chcieć to robić. W praktyce oznacza to ciągły kontakt i pracę bez końca: telefony w nocy i maile w niedzielę, skargi na Facebooku i żale na forach. Rzecznik musi być na to gotowy i z pokorą to przyjmować.
Za kilka tygodni obchodzimy 70-lecie I LO. Proszę zabawić się w naszego PR-owca…
Planowanie każdej kampanii warto rozpocząć od określenia jej celu, grupy docelowej oraz budżetu. Wydaje mi się, że tak zacny jubileusz można by wykorzystać do wykreowania wizerunku szkoły jako „dumy regionu” i głośno przypomnieć, że była to pierwsza szkoła średnia uruchomiona po wojnie, a przez 70 lat uczyło się w niej wielu znakomitych ludzi, którzy dziś sławią imię I Liceum w całej Polsce i na świecie.
Popracowałbym nad wykorzystaniem mediów do nagłośnienia jubileuszu – mam na myśli zarówno media lokalne, jak Radio Sudety czy Telewizję Sudecką, jak również regionalne: Radio Wrocław, TVP Wrocław, Gazetę Wrocławską, regionalne serwisy internetowe itp. Żeby je zachęcić, trzeba byłoby przygotować mocny materiał do wykorzystania: archiwalne zdjęcia, porządnie opracowane kalendarium szkoły, życiorysy znamienitych absolwentów itp. Przydałby się ktoś, kto potrafiłby „gawędzić” o historii szkoły – nie klepać formułki z encyklopedii, ale barwnie opowiadać o realiach, w jakich szkoła powstawała, o tym jak zmieniała się przez lata, ciekawostki i anegdotki itp.
Fajnie byłoby wydać jakąś ilustrowaną publikację, może ze wspomnieniami absolwentów. Zorganizowałbym też zjazd absolwentów i dzień otwarty dla mieszkańców miasta połączony z uruchomieniem choćby tymczasowej izby pamięci (mogę podesłać na wystawę kilka egzemplarzy PULO), a na finał – wspólną paradę ulicami miasta obecnych uczniów i nauczycieli ze wszystkimi, którzy ze szkołą związani byli w przeszłości.
Oczywiście wspominając przeszłość, nie wolno zapominać o chwaleniu się obecnymi osiągnięciami i planami. Staram się śledzić losy naszej szkoły i wiem, że jest się czym chwalić, a obecni uczniowie wcale nie są gorsi i mniej pomysłowi od tych, którzy uczyli się tu zaraz po wojnie :). Warto, by w obchody zaangażowani byli wszyscy: uczniowie, nauczyciele, rodzice, a także dawni absolwenci – żeby wszyscy czuli, że to jest ich szkoła i ich święto, bo przecież wszyscy razem tworzymy tę historię.
Dziękuję za rozmowę i podpowiedzi, mając cichą nadzieję, że pomysł na cykl Absolwenci wpisuje się choć trochę w klasykę PR-u.
Rozmawiała Janina Weretka-Piechowiak
Z cyklu: ABSOLWENCI Ireneusz Bulik
Ireneusz Bulik, doktor, chemia teoretyczna, Yale University, USAZainteresowania po pracy? Uczenie się zagadnień, nad którymi nie pracujęRozmowaJanina Weretka – Piechowiak: Najlepszy absolwent Politechniki Wrocławskiej oraz Wydziału Chemii Politechniki Wrocławskiej w 2010 r., dwukrotne stypendia ministerialne: jedno za czasów liceum, drugie na studiach (2008-2009), absolwent fizyki w École Normale Supérieure de Cachan, dwukrotnie (dla dydaktyka i naukowca) amerykańska nagroda Harry’ego B. Weisera w dziedzinie chemii i w końcu doktorat na Uniwersytecie Rice (http://www.rice.edu; Rice – od nazwiska założyciela) w Houston, otwierający, jak rozumiem, wrota do pracy na jednym z najlepszych amerykańskich uniwersytetów – Yale (http://yale.edu)… Czy o czymś zapomniałam?
Ireneusz Bulik: … Mój projekt na Yale zakłada ścisłą współpracę z firmą Guassian Inc., jednym z liderów oprogramowania dla chemików i fizyków. Firmę założył laureat Nagrody Nobla John Pople.
JWP: Kiedy zaczęła się miłość do chemii i fizyki, skoro jeszcze jako uczeń I Liceum brałeś udział w Olimpiadzie Biologicznej, zostałeś jej finalistą, i – dobrze pamiętam – jeden z wykładowców wydziału biotechnologii na Uniwersytecie Wrocławskim byłby onegdaj bardzo zadowolony z pozyskania tak zdolnego studenta?
IREK: To co najlepsze, moim zdaniem, w obecnych czasach, to zatarcie podziałów między różnymi, klasycznymi działami nauk ścisłych. W ostatecznym rozrachunku wszyscy staramy się badać i opisać naturę; znam fizyków jądrowych badających układy chemiczne i biologiczne i chemików badających fizykę jądrową. Ponieważ interesowały mnie podstawowe problemy, podjąłem studia na wydziale chemicznym, a że opis podstawowych problemów w chemii wymaga metod przypisywanych fizyce, podążałem także w tym kierunku.
JWP: Jak wspominasz lata spędzone w liceum? Czy miały wpływ na to, jak się realizujesz naukowo i dydaktycznie teraz?
IREK: Czasy licealne wspominam bardzo dobrze. Z zawodowego punktu widzenia nauczyłem się wtedy dyscypliny pracy, co jest bardzo ważne. Ponadto pozostaję w bliskim kontakcie z osobami, które poznałem w szkole. Mam z nimi kontakt bezpośredni, kiedy to możliwe. W dzisiejszych czasach dystans nie jest wielką przeszkodą. W Polsce staram się być w miarę możności często, ale mam nadzieję, że uda mi się bywać częściej.
JWP: Jak trafiłeś do Houston?
IREK: W ramach studiów musiałem odbyć praktyki, które zdecydowałem się zrealizować na Rice University u Profesora Gustavo Scuseria, który zaoferował mi pozycję doktoranta. Możliwość pracy na Rice zawdzięczam Politechnice Wrocławskiej, a dokładniej Instytutowi Chemii Fizycznej i Teoretycznej, z którym byłem związany przez prace badawcze, które studenci mogą realizować jako dodatkową aktywność.
JWP: Czym zajmowałeś się wtedy, podczas tej tzw. dodatkowej aktywności na studiach? Czy miało to związek z obecnymi badaniami?
IREK: Na początku zajmowałem się ciekłymi kryształami, eksperymentalnie. Szybko jednak uznałem, że część teoretyczna bardziej mnie interesuje, i tak już zostało. Prowadzenie badań na Politechnice to doskonała okazja dla studentów zainteresowanych pracą badawczą.
JWP: Czy na Twoje wybory mieli wpływ spotkani po drodze ludzie? Kim byli?
IREK: Zawsze starałem się pracować w zespole z ludźmi, których pracę podziwiam. To doskonała okazja, żeby poznać różne style pracy i wykształcić dzięki temu własny. Lista moich mentorów jest zbyt długa, żeby ich wymienić. Zawsze staram się jednak czegoś nauczyć od ludzi, z którymi pracuję, czy to ich wytrwałości, sposobu radzenia sobie z niepowodzeniami czy, po prostu, ich sposobu patrzenia na naukę.
JWP: Czy mógłbyś nieco przystępniej wyjawić nam, czym się zajmujesz? Nawet dla mnie, wiernej czytelniczki „Świata Nauki” (polska edycja „Scientific American”), tytuły Twoich artykułów naukowych brzmią jak kwintesencja wiedzy tajemnej.
IREK: Paul Dirac, jeden z ojców mechaniki kwantowej powiedział, że prawa fizyki niezbędne do matematycznego opisu większości fizyki i całej chemii są całkowicie znane, ale prowadzą do równań, które są zbyt skomplikowane, by dały się rozwiązać dokładnie. Matematyczny opis chemii jest jednak niezbędny. Pozwala on bowiem opisać reakcje chemiczne i oddziaływania między cząsteczkami bez potrzeby przeprowadzania – często kosztownych – syntez i eksperymentów. Komputer przejmuję rolę laboratorium, które pozwala poszukiwać między innymi nowych leków czy nowych materiałów. Tylko obiecujące substancje są syntezowane. Moja praca polega na poszukiwaniu przybliżonych metod rozwiązania cytowanych równań. Efekty takich wysiłków są następnie udostępniane innym badaczom w formie oprogramowania, jak wspomniany wcześniej program Guassian. Programy te są wykorzystywane nie tylko w środowisku akademickim, ale także firmach farmaceutycznych czy działach badawczych przemysłu wysokich technologii jako jedna z technik badawczych. Dlatego też tak ważne jest, aby nasze programy były szybsze i dokładniejsze.
JWP: Komputer jako laboratorium… Ładna metafora, ale zero alchemii i magii! Czemu zawdzięczasz swój sukces? Proszę o sumienne wyliczenie składników powodzenia w świecie nauki Ireneusza Bulika.
IREK: Obiecuję, że jeśli kiedyś osiągnę sukces, to podzielę się tą informacją. Obecnie staram się wyznaczać sobie cele i do nich dążyć.
JWP: Laureat medycznej Nagrody Nobla Richard J. Roberts powiedział, że recepta na sukces nie zależy od ciężkiej pracy, ale łuta szczęścia… W kontekście Twoich wypowiedzi nie mogę nie zapytać, czy zgadzasz się z taką refleksją?
IREK: Nie do końca. Ciężka praca to dla mnie podstawa. W nauce staramy się rozwiązać problemy, które nie były do tej pory rozwiązane. Oczywiste więc jest, że ułamek udanych projektów nie jest zbyt wysoki. W moim przypadku, po otrzymaniu dobrego wyniku towarzyszy mi uczucie podobne do wygrania na loterii, więc można to przypisać szczęściu. Ciężko pracując, zwiększamy jednak szansę na wygraną.
JWP: Ale wypełnianie kuponu tym razem przypomina wyjątkowo mozolne działania. Czy można intensywnie realizowaną pasję naukową i dydaktyczną połączyć z życiem prywatnym, zainteresowaniami pozanaukowymi?
IREK: Jeśli chodzi o zainteresowania pozanaukowe, to nie jestem najlepszym adresatem tego pytania. Moimi zainteresowaniami po pracy jest uczenie się zagadnień, nad którymi… nie pracuję. Czas na życie prywatne każdy powinien zawsze znaleźć, bez względu na rodzaj pracy.
JWP: Czego mogę więc życzyć komuś, kto pracę stawia na równi z… zainteresowaniami?
IREK: Powodzenia, wystarczy. O resztę zadbam sam.
Jan Kowal
J a n K o w a l (1966-2003)
Jasiu „Panie, ofiaruj każdemu z nas,czego mu w życiu brak…”(Bułat Okudżawa)
Urodził się 24 lutego we wsi Wierbka, w okolicach Olkusza, w Krakowskiem, jako syn Piotra i Natalii Kowalów. Gdy miał 2 lata, rodzice przenieśli się do Bielawy. Tam też ukończył szkołę podstawową i liceum ogólnokształcące. Studia na wydziale matematycznym Uniwersytetu Wrocławskiego rozpoczął w 1962; w 1966 roku ukończył tamże studia wyższe I stopnia. Tytuł magistra zdobył kilka lat później, w 1973 roku. Jego droga służbowa była, można by rzec, klasyczna. 1 września 1966 roku rozpoczął pracę w Liceum dla Pracujących w Dzierżoniowie jako nauczyciel matematyki. W 1975 – został powołany na stanowisko zastępcy dyrektora I Liceum Ogólnokształcącego i Liceum dla Pracujących, a od 1977 roku piastował stanowisko dyrektora placówki. W latach 1986 –1990 był metodykiem w Wojewódzkim Ośrodku Metodycznym w Wałbrzychu. Zdobył II stopień specjalizacji zawodowej. 1 września 1990 został na powrót nauczycielem Zespołu Szkół Ogólnokształcących.
Był dobrym matematykiem, dydaktykiem, metodykiem. Wychował wiele pokoleń młodzieży. Przygotowywał skutecznie uczniów do egzaminów wstępnych na wyższe uczelnie i do Olimpiady Disce – Puer. Za wkład w odnoszone przez szkołę sukcesy otrzymał nagrodę zespołową II stopnia Ministra Oświaty i Wychowania w 1974 roku, w 1982 – nagrodę Inspektora Oświaty i Wychowania w Dzierżoniowie a w 1987 roku został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi. Czytając powyższe słowa, żachnąłby się i skwitowałby machnięciem ręki tę zwyczajną przecież statystkę. Bo nie ma w niej miejsca na poezję i ukochanego Bułata Okudżawę.
Poznałam Jana Kowala jako swojego nauczyciela matematyki, potem to on przyjmował mnie do pracy z I Liceum jako nauczycielkę. Byliśmy kolegami „z pracy” i znajomymi, a nawet przez jakiś czas – sąsiadami. Uczyłam później Jego syna a on mojego… Potem ja zatrudniałam swojego byłego nauczyciela i dyrektora. W tych kolejach splatania się życia zawodowego i prywatnego nie byłoby nic szczególnego, gdyby nie sympatia, jaką darzyłam Jasia. I to na różnych etapach znajomości z nim. Pozbawiony małostkowości wiedział, że sprawy nieważne zawsze pozostaną nieważnymi i nie warto sobie nimi głowy zawracać, a ziemia nadal się będzie się kręcić „zdumiona obrotem spraw”.
Na podstawie Grażyna Bajsarowicz, Wspomnienie, „Rocznik Dzierżoniowski” 2012.
Jan Halikowski
Pan Jan
Urodził się 13 września 1919 roku w jednej z najstarszych miejscowości na ziemi czerwieńskiej, w Busku na Ukrainie. Był to ongiś główny gród Bużan i, jak wiadomo z dziejów tego regionu, był wielokrotnie palony przed XVII wiekiem przez Tatarów i zniszczony doszczętnie przez wojska Chmielnickiego w 1654 roku…
Pan Jan, bo tak wszyscy o nim mówili, pochodził z rodziny chłopskiej; był jednym z trzech synów Anny i Stanisława Halikowskich. W rodzinnym miasteczku ukończył szkołę podstawową, zaś do gimnazjum uczęszczał w powiatowym mieście Kamionka Strumiłowa. Bez inteligenckich korzeni i bez niezbędnych dla dalszej edukacji środków, a do tego chorowity, nie mógł liczyć na zbyt szybką realizację własnych ambicji. Dlatego przez pierwszą część swojego życia pracował ciężko na utrzymanie swoje i rodziców; terminował u stolarza, pracował na poczcie, był szewcem w… kopalni węgla! W czasie wojny, w 1943 roku, został przez Niemców wywieziony na roboty. Maturę zdał dopiero w 1950 roku w Raciborzu. Przez jakiś czas był referentem planowania w Spółdzielni Spożywców w Głubczycach, ale, jak sam mówił, nie odpowiadała mu praca biurowa. W 1951 roku wstąpił na Uniwersytet Wrocławski, który ukończył w 1955 roku, uzyskując tytuł magistra historii na kierunku filozoficzno-historycznym. Na ostatnim roku studiów podjął pracę w Liceum Felczerskim we Wrocławiu. Krótko, bo przez rok, był wychowawcą w internacie Technikum Radiowego w Dzierżoniowie.
12 czerwca mieszkał przy ulicy Mickiewicza 10. Tam pewnie – tego właśnie dnia – pisał swoim charakterystycznym pismem podanie do Wydziału Oświaty Oddziału Szkolnego dla Pracujących we Wrocławiu o zatrudnienie go w charakterze nauczyciela historii w Liceum dla Pracujących w Dzierżoniowie. Był rok 1956, okres politycznej „odwilży”. Swoją prośbę uzasadniał niemożnością uczenia w poprzednich szkołach ukochanego przedmiotu. Jak na ironię i w tej szkole uczył przez jakiś czas geografii i języka polskiego.
Niewysokiego wzrostu, uwielbiający mówić o Napoleonie Bonapartem, znający niezliczone anegdoty z „żywotów sławnych mężów”, tolerancyjny dla uczniów, może nawet zbyt liberalny dla ich mizernego zainteresowania historią, posiadał głęboką wiedzę, może stąd umiłowanie do wykładów: by czegoś nie przeoczyć, nie pominąć, nie pozwolić uczniom źle zinterpretować. Jego uczniowie za to pisali świetne prace maturalne, brali udział w Turniejach Wiedzy Społeczno-Prawnej. Ale pracować głównie w szkole wieczorowej oznaczało skazać się na minimum spektakularnych sukcesów olimpijskich, dydaktycznych i – wyróżnień.
Złoty Krzyż Zasługi otrzymał w 1977 roku, Nagrodę Inspektora Oświaty w 1981 roku a tuż przed odejściem na emeryturę – Nagrodę Kuratora Oświaty i Wychowania. Kiedy spytałam jednego z Jego uczniów o wspomnienia z lekcji z Panem Janem, usłyszałam: „Wiedza od morza do morza, ale trafił na nieodpowiedniego adresata: swoje wykłady z powodzeniem mógłby kierować do oczytanych, zainteresowanych przedmiotem studentów.”
Życie także go nie oszczędzało. Miał rodzinę, ale los kazał mu przeżyć własnego syna. Tragedia na miarę Szekspira. Ale czy na siły Człowieka?
(red.)
BENO 2015
W piątek 12 czerwca cała szkoła wyruszyła w muzyczną wędrówkę i dzięki maszynie czasu przeniosła się w lata 70., 80., 90. i nie tylko. Jak co roku szkolny konkurs piosenki BENO cieszył się dużym zainteresowaniem i zaangażowaniem wśród uczniów. W tym dniu gościły u nas największe gwiazdy polskiej sceny. Wśród nich znalazła się m.in. Agnieszka Chilińska, Ewelina Lisowska czy Doda! Barwne stroje i ciekawa choreografia wiernie oddawały wizerunek minionych czasów. Wszyscy doskonale bawili się, słuchając piosenek takich jak „Serduszko puka w rytmie cha-cha” czy „Kobiety są gorące”.
Po prezentacjach każdy uczeń mógł oddać głos na klasę, która najbardziej mu się podobała. Zwyciężyła klasa 2B, która zaśpiewała piosenkę „My, Słowianie”. Drugie miejsce zajęła klasa 1A natomiast trzecie – 2E. Występy były na tak wysokim poziomie, że z pewnością wszyscy zasłużyli na pierwsze miejsce. Pani dyrektor Grażyna Bajsarowicz przygotowała dla zwycięzców specjalną niespodziankę – dzień bez pytania… w następnym roku szkolnym.
Wszystkim serdecznie gratulujemy i dziękujemy za udział. Nie możemy już się doczekać następnego BENO.
Angelika Cieśla kl. Id
zdjęcia:
Agata Redko i Aleksandra Rusiecka kl. 1c
44
WYCIECZKA DO PLASTINARIUM W GUBEN
29.05.2015 r. klasy biologiczno- chemiczne: I d i II e wraz z paniami prof. Jadwigą Połcik, Katarzyną Pazik- Kasprowicz i Anną Grużlewską udały się na wycieczkę do Niemiec, do przygranicznego miasta Guben. Celem podróży było obejrzenie wystawy stworzonej przez lekarza i wynalazcę Gunthera von Hagens, składającej się z preparatów wykonanych z ciał osób, które za życia zdecydowały się oddać je do celów badawczych i dydaktyki medycznej. Uczestnicy wyjazdu mieli okazję wyczerpująco zapoznać się z anatomią ludzką i zwierzęcą oraz z samym procesem plastynacji i poszczególnymi technikami preparatywnymi. Do tego mogli także asystować przy preparacji poszczególnych tkanek organizmu człowieka. Wrażenia i emocje były bardzo duże, ale wszyscy trzymali nerwy na wodzy. Obrazy, które zapadły w pamięci uczestników, na pewno wpłyną na sposób postrzegania ludzkiego ciała w ogóle…
Marta Ligocka, kl. 1d
zdjęcia: Monika Nagły
6
WROCŁAW (I MY) SYLWESTROWI CHĘCIŃSKIEMU NA 85. URODZINY
Legenda staje się z wyobraźni.
Legenda staje się z zasług.
Legenda staje się z pamiętania.
Takie motto rozpoczynało życzenia urodzinowe dla najbardziej znanego absolwenta I LO Sylwestra Chęcińskiego – reżysera, twórcy kultowych komedii "Sami swoi", "Rozmowy kontrolowane" czy znakomitego "Wielkiego Szu".
21 maja, w dniu urodzin artysty, organizatorki benefisu artysty (5 lat temu, w auli szkoły) – Grażyna Bajsarowicz i Janina Piechowiak wkroczyły (na zaproszenie) do Dolnośląskiego Centrum Filmowego z bukietem pięknych kwiatów i Dzierżoniowskimi legendami oraz życzeniami, by maj w sercu wielkiego polskiego reżysera trwał cały rok i – następne długie lata.
Mimo że uroczystości trwały już od paru dni, miniony czwartek był kulminacją: mieli się pojawić współpracownicy Chęcińskiego (na których szczególnie czekali przed DCF goście i – liczni łowcy autografów).
Informacja dla zainteresowanych: w galerii DCF-u można oglądać okolicznościową wystawę; do 31 maja potrwa przegląd wszystkich filmów reżysera. Wstęp na pokazy jest bezpłatny. Wystarczy wcześniej odebrać wejściówkę w kinie.
Migawki ze spotkania – na zdjęciach.
http://teleexpress.tvp.pl/20148600/sylwester-checinski-skonczyl-85-lat
1
MAŁE FORMY LITERACKIE PO RAZ 11.
22 maja w czytelni naszej szkoły odbyło się podsumowanie konkursu powiatowego Małe Formy Literackie. Wzięło w nim udział 21 uczniów powiatu dzierżoniowskiego – gimnazjalistów i licealistów. Prace młodych twórców oceniane były przez jurorów: Barbarę Rymarską, która 11 lat temu zainicjowała tę piękną literacką rywalizację, Urszulę Kowalewską – lokalną poetkę, Beatę Pielkę – bibliotekarkę, Ilonę Andrzejewską – polonistkę I LO.O czym pisze młodzież? O miłości, rozstaniu, śmierci i nieśmiertelności, chorobie, Bogu, poszukiwaniu sensu życia…Wśród najlepszych znaleźli się:
kategoria liceumI miejsce – Urszula Michalik z I LO w DzierżoniowieII miejsce – Aleksandra Koba z I LO w DzierżoniowieIII miejsce – Monika Nagły I LO w Dzierżoniowie
kategoria gimnazjumI miejsce – Michał Matysiak Gimnazjum nr 1 w DzierżoniowieII miejsce – Weronika Adamczyk – Gimnazjum Sióstr SalezjanekIII miejsce – Natalia Szymańska – Gimnazjum Sióstr Salezjanekwyróżnienia: Jakub Jeżowski Gimnazjum nr 1 w Dzierżoniowie Karolina Zimnowoda Gimnazjum nr 2 w Bielawie
Zwycięzcom gratulujemy, uczestnikom dziękujemy i zapraszamy do wzięcia udziału w 12. edycji konkursu.
5
SPOTKANIE Z KATARZYNĄ GÓRNIAK
30 kwietnia odbyło się w naszej szkole spotkanie z absolwentką I LO – Katarzyną Górniak, dziennikarką TVN 24. Uczestniczyli w nim dyrektor Grażyna Bajsarowicz, była polonistka dziennikarki prof. Barbara Rymarska, nauczyciele naszej szkoły oraz zainteresowani dziennikarstwem i historią uczniowie.
Od nauczycieli usłyszeliśmy o najwcześniejszych dokonaniach Katarzyny Górniak, jej sukcesach na arenie ogólnopolskiej i reportażach, dzięki którym zajmowała czołowe miejsca w licznych olimpiadach humanistycznych oraz zdobyła indeks do szkoły dziennikarskiej. „Kasia była bardzo dobrą uczennicą. Po przeczytaniu jej prac od razu wiedziałam, że ma wielki talent.” – wspomina jej polonistka.
Podczas spotkania nasz gość opowiedział o długiej i trudnej drodze, jaką trzeba przejść, aby otrzymać etat i godziwe wynagrodzenie. Dotychczas zrealizowała już wiele felietonów i to właśnie one dały jej przepustkę i awans na wyższe stanowisko dziennikarskie. Wróciła też pamięcią do jednego z najniebezpieczniejszych reportaży, jakie stworzyła. Było to sprawozdanie z powodzi w Bogatyni. Pani Kasia była jedyną reporterką na zalanym i zniszczonym przez żywioł terenie. Miasto, w którym przebywała zostało zamknięte z powodów bezpieczeństwa. Przeżyła chwile grozy, smutku i – jak sama mówiła – płakała wraz z poszkodowanymi i dotkniętymi powodzią.
Opowiedziała nam także o wyprawie do Rosji i zrealizowanym tam reportażu: „Żołnierze, którzy nie istnieją.” Przyniósł jej on większą rozpoznawalność. Podczas realizacji tego materiału spotkała się z matkami zamordowanych mężczyzn, wysłanych na front rosyjski. Odwiedziła cmentarze i miejsca spoczynku młodych Rosjan. Jej wizyty wiązały się z niebezpieczeństwem. Niejednokrotnie była obserwowana przez niechętnych Polakom mieszkańców Rosji. Często ryzykowała, zadając miejscowym ludziom niewygodne pytania. Dzięki swej odwadze odniosła jednak dziennikarski sukces.
Spotkanie wywarło na zgromadzonych ogromne wrażenie. Dowiedzieliśmy się, że praca dziennikarza nie jest łatwa, jednak przynosi mnóstwo satysfakcji i uczy pokory. Uczniowie zadawali pani Katarzynie wiele pytań dotyczących pracy w Rosji i na Ukrainie oraz realizowanych tam materiałów. Dziennikarka mówiła, że dzięki wykonywanej pracy niejednokrotnie zetknęła się ze smutną rzeczywistością i tragediami wielu ludzi. Najważniejsza jest dla niej historia, którą tworzą bohaterowie reportaży a scenariusz pisze samo życie.
Weronika Krystek, kl. 1a
zdjecia Monika Nagły, kl. 1d
7
Wspomnienie o Zbyszku Cybulskim
I Liceum Ogólnokształcące za kilka miesięcy będzie obchodziło 70-lecie swojego istnienia. Zwiastunem jubileuszu było spotkanie z Mariolą Pryzwan, autorką dwóch książek o Zbyszku Cybulskim, absolwencie Liceum. 17 kwietnia w gabinecie historycznym zgromadziła się młodzież z klas humanistycznych, by wysłuchać wspomnień o znakomitym aktorze, kultowej postaci kina polskiego lat 50. i 60., niezapomnianym odtwórcy Maćka Chełmickiego w adaptacji „Popiołu i diamentu”, nazywanym (wbrew zainteresowanemu) polskim Jamesem Deanem. Mariola Pryzwan wie o swoich bohaterach wszystko. Ta poetka, pisarka, filolog, bibliotekarz i przed wszystkim biografistka uprawia (wg prowadzącej spotkanie J. Weretka-Piechowiak) coś w rodzaju archeologii człowieka: mozolnie poszukuje dokumentów, fotografii, wspomnień, artykułów prasowych, przeprowadza wywiady, scala rozproszone wypowiedzi samych bohaterów, by budować wspólnie z czytelnikiem ich portret. Dzięki temu tworzy książki wielogłosowe, obiektywne i dalekie od mitologizowania przedmiotu opisu.
Dla Zbyszka Cybulskiego ma jednak afekt szczególny, co słychać było w komentarzach do prezentowanych zdjęć, faktów z życia artysty i przywoływanych anegdot.
Pytania, jakie zadano Marioli Pryzwan były różne: m.in. o metody pracy, o znaczenie w życiu Zbyszka dzierżoniowskiego harcerstwa, o relacje z innym znanym absolwentem Jedynki – Sylwestrem Chęcińskim, o życie prywatne i – jakiego materiału o swoim bohaterze autorka biografii nie wykorzystałaby nigdy… Dwugodzinne spotkanie było wspaniałą lekcją historii, tradycji, szacunku dla przeszłości i nieco żartobliwą prognozą dla uczestników spotkania, gdy padło pytanie:
– Przed panią siedzą przyszli bohaterowie biografii: o jakie pamiątki po sobie powinni się troszczyć szczególnie, by przyszły biograf miał ułatwione zadanie?
Dodajmy, że Mariola Pryzwan jest autorką wielu książek, m.in. o Annie Jantar, Annie German, Władysławie Broniewskim, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Marii Dąbrowskiej, Marii Kownackiej i Halinie Poświatowskiej. Dyrektor I Liceum Grażyna Bajsarowicz już zapowiedziała kolejne działania, które mają uświetnić piękny jubileusz najstarszej (otwartej 15 października 1945 r.) w powiecie dzierżoniowskim szkoły.
(red.)
Fot. J. Horanin
ELEGIA NA ODEJŚCIE
Facebook. Ze zdjęcia patrzy na nas m a ł a Danusia, która będzie za ileś lat siostrą zakonną i katechetką. 4 kwietnia 2015 wpisuje komentarz: „Już niedługo…”. I dodaje film, jak napisała przy innej okazji – „kradziony” w szczytnym celu. Dla znajomych i Przyjaciół.
Hosanna! „Wiele może się wydarzyć. W ciągu trzech dni” – to o Wielkiej Nocy. Mistyczna przyszłość wydaje się realniejsza niż życie…
Siostra Danuta uśmiechała się do życia i do nas. Miała poczucie humoru i sympatię kolegów z pracy. Była po prostu dobrym człowiekiem. Była? Dobroć jest śladem nie do zatarcia. Jak pamięć o tych, którzy dobro nie tylko nosili w sercu, ale i obdarowywali nim świat.Siostro Danuto, jeśli stoisz teraz w „kolejce do nieba”, prawie święta, ale tak, „żeby tego wcale nie było widać’ (jak napisałby ksiądz poeta Jan Twardowski), wiemy, że staniesz na samym końcu. I z uśmiechem pomachasz nam ręką na do widzenia…
(Redakcja)
25 KSIĄŻEK NA XXV-LECIE
Za nami kolejna edycja Powiatowej Olimpiady Humanistycznej, organizowanej przez nasze Liceum przy wsparciu nauczycieli szkół średnich i gimnazjalnych powiatu dzierżoniowskiego. Stroną organizacyjną zajęli się nauczyciele I LO – Maria Sulewska i Tomasz Roszak. Część pisemna olimpiady odbyła się 13 marca, a ustna – 21 marca. Finał, czyli uroczyste zamknięcie, rozdanie nagród i okolicznościowy wykład, nastąpił 27 marca. Zakres treściowy olimpiady obejmował II wojnę światową i czasy współczesne oraz literaturę piękną ostatnich dekad. W pojedynku na wiedzę historyczną i literacką wzięły udział prócz I LO – ZSO w Bielawie i II Liceum Ogólnokształcące w Dzierżoniowie oraz gimnazja. Ogółem wzięło udział ponad 40 uczniów. Na poziomie ponadgimnazjalnym miejsce I zajęła Agata Rychter z I LO (opiekunowie: Sebastian Runowicz i Tomasz Roszak), miejsce II – Emilia Sujewicz z I LO (jak wyżej), a IIIJoanna Sepełowska także z I LO (opiekunowie: Ilona Andrzejewska i Romuald Wojciechowski). Na poziomie gimnazjalnym sukces odnieśli: Sandra Szczygieł z Zespołu Szkół w Pieszycach, Jędrzej Piątek z Gimnazjum nr 2 w Bielawie i Marta Kaczmarek z Gimnazjum nr 2 w Bielawie.
Wszystkim uczestnikom gratulujemy.
2
Archiwum Aktualności
- Październik 2024
- Wrzesień 2024
- Czerwiec 2024
- Maj 2024
- Kwiecień 2024
- Marzec 2024
- Styczeń 2024
- Grudzień 2023
- Listopad 2023
- Październik 2023
- Wrzesień 2023
- Lipiec 2023
- Maj 2023
- Kwiecień 2023
- Marzec 2023
- Styczeń 2023
- Grudzień 2022
- Listopad 2022
- Październik 2022
- Wrzesień 2022
- Sierpień 2022
- Lipiec 2022
- Czerwiec 2022
- Maj 2022
- Wszystkie